from PAN TADEUSZ, BOOK 11: THE YEAR 1812
by Adam Mickiewicz
translated by Leonard Kress
When the cattle were driven to pasture
that spring, although they were famished and lean,
they reluctantly went and would not venture
near the spring corn that was already green,
sprouting up from the frozen ground. Instead,
they fell to the ground where the earth was plowed,
where each cow in turn lowered its head,
and chewing its cud of winter feed, bellowed.
The peasants, too, dragging their wooden plows,
did not celebrate the end of winter
by singing songs; they had been hard to rouse
for work, and now they lazily saunter,
as though they forgot how to sow and reap;
halting so often their oxen fall asleep.
They anxiously gazed at the western sky,
as if they expected to see something divine;
something was strange with the birds flying by:
the stork had returned to its native pine,
its white wings spread an early standard of spring.
The chattering swallows flocked by the lake,
gathering mud for the nests they were making.
That night strange calls could be heard in the brake:
the sound of woodcocks dragging bits of hay.
Above the forest, a flock of wild geese,
weary from flight, honking leads the way.
Beyond them, cranes whose wailing would not cease.
hearing this, the watchman asks astonished:
what confusion the winged kingdom brings,
and why the birds had been so early banished.
Soon flocks of finches, plover, and starlings
appear amid bright tufts and flashing plumes,
to rise up in the hills, fall to the meadows—
and so it seems a new cavalry looms:
a strange array of uniforms and rows
and rows of never before seen weapons.
Platoons arrive like gushing, melting snows,
flooding the roads. The clatter of iron
shod feet accompanies the sight of black shakos
and glittering bayonets in the distance,
an infantry countless as swarming ants.
All faced north, for it seemed now that the spring
arrived, everything moved behind the birds,
driven by some mysterious promptings
from the southern paradise northward.
Horses and men, cannon and campfires aglow;
everywhere the earth trembles, a thunderous roar.
War! War! In Lithuania there is no
place so remote, no province so far
away that sounds of war could not be heard.
in forests, where peasants had dwelt for years,
where generations had never ventured
beyond the trees, those who had no other fears
than gusting wind and cold, now heard strange cries.
Men who had known no other guests than beasts
that shared the wods, heard sounds they couldn’t recognize:
the sky strangely aglow, something released,
which seemed to stray from the field of battle,
seeking the forest where it tore up stumps,
shredded branches, uprooted the nettle.
The bison in the moss raised up their rumps
and shuddered, the long gray hair of their manes
bristled as they propped themselves on front legs
and gazed at the wondrous sparks in the heavens—
when all of a sudden, amid some twigs,
a smoldering shell whirled and hissed,
and split apart a trunk like a lightning bolt.
The bison had never before witnessed
such might, and fled to hide from the assault.
But where was the battle? The young men ask;
they seize their arms; women throw up their hands
in despair; and they all out on the mask
of war, certain of triumph in their lands.
“God’s with Napoleon!” they shout and weep,
“And the great Napoleon is with us!”
Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,
Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,
Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,
Lecz kładło się na rolę i schyliwszy głowy,
Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy.
I wieśniacy ciągnący na jarzynę pługi
Nie cieszą się, jak zwykle, z końca zimy długiéj,
Nie śpiewają piosenek, pracują leniwo,
Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.
Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie
I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,
Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,
I uważają z trwogą wracające ptaki.
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
A za nim, krzykliwemi nadciągnąwszy pułki,
Gromadziły się ponad wodami jaskułki
I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki.
W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki,
I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem,
I znużone na popas spadają z hałasem,
A w głębi ciemnej nieba wciąż jęczą żurawie.
Słysząc to nocni stróże pytają w obawie,
Skąd w królestwie skrzydlatem tyle zamieszania,
Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania.
Aż oto nowe stada, jakby gilów, siewek
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! dziwne stroje, niewidziane bronie,
Półk za półkiem, a środkiem, jak stopione śniegi,
Płyną drogami kute żelazem szeregi;
Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska,
Roją się niezliczone piechoty mrowiska.
Wszyscy na północ! Rzekłbyś, że wonczas z wyraju
Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju,
Pędzony niepojętą, instynktową mocą.
Konie, ludzie, armaty, orły dniem i nocą
Płyną; na niebie górą tu i ówdzie łuny,
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. -
Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi,
Gdzie by jej huk nie doszedł; pomiędzy ciemnemi
Puszczami chłop, którego dziady i rodzice
Pomarli nie wyjrzawszy za lasu granice,
Który innych na niebie nie rozumiał krzyków
Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków,
Gości innych nie widział oprócz spółleśników -
Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała,
W puszczy łoskot, to kula od jakiegoś działa,
Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała,
Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy,
Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy,
Wstaje na wpół, na przednich nogach się opiera
I potrząsając brodą, zdziwiony spoziera
Na błyskające nagle między łomem zgliszcze:
Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze,
Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu
Zląkł się i uciekł w głębszem schować się ukryciu.
Bitwa! gdzie? w której stronie? - pytają młodzieńce,
Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce;
Wszyscy, pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
"Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!"
Return to table of contents here.